Janusz Poniewierski Janusz Poniewierski
1518
BLOG

Recenzuję Romana Graczyka

Janusz Poniewierski Janusz Poniewierski Rozmaitości Obserwuj notkę 8

Kilka tygodni temu obiecałem Czytelnikom, że napiszę, co myślę o książce Romana Graczyka "Cena przetrwania?". Poniżej zamieszczam recenzję z tej pracy, opublikowaną w 671. numerze "Znaku":

Moje „słabe hipotezy”
Janusz Poniewierski
 
W roku 2000, w trakcie prezentacji dokumentu Międzynarodowej Komisji Teologicznej Pamięć i pojednanie, dotyczącego jubileuszowego wyznania win popełnionych w przeszłości przez ludzi Kościoła, kard. Joseph Ratzinger wygłosił przemówienie, w którym sformułował kryteria właściwego podejścia do „oczyszczania pamięci”. Po pierwsze – mówił ówczesny prefekt Kongregacji Doktryny Wiary – Kościół istniejący tu i teraz nie może się stawać „trybunałem dokonującym sądu nad minionymi pokoleniami”, niemniej dokonywany przezeń akt pokuty wymaga też zwrócenia się ku przeszłości. Po drugie, wyznanie win powinno zawsze dokonywać się w prawdzie i, jak dopowie potem Benedykt XVI w książce Światłość świata, „o ile coś jest prawdą, musimy być wdzięczni za każde wyjaśnienie”. Po trzecie, „byłoby dowodem nieuczciwości dostrzegać jedynie zło, a zamykać oczy na dobro, jakiego Bóg dokonał przez wiernych pomimo ich grzechów”. To są kryteria uniwersalne, dotyczące nie tylko Kościoła, ale i wielu innych wspólnot – i, moim zdaniem, powinny nam one towarzyszyć również w procesie badania ewentualnych win popełnionych w PRL przez ludzi „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”.
Chętnych do stawiania temu środowisku oskarżeń jest dziś wielu. Jednak to my sami – my, to znaczy ludzie stąd, z tzw. grupy krakowskiej – musimy przeprowadzić ów rachunek sumienia, jeśli chcemy zachować wierność Bogu (który właśnie teraz, w czasie Wielkiego Postu, wzywa nas, chrześcijan, do pokuty) i własnej historii.
Leży przede mną gorąco komentowana książka Romana Graczyka Cena przetrwania? SB a „Tygodnik Powszechny”[1]. Pozycja, moim zdaniem, ważna – właśnie jako próba uporania się z własną przeszłością („własną”, bo Graczyk, choćbyśmy się od niego odwracali i odsądzali go od czci i wiary, do tego środowiska należał i wciąż należy). Autor napisał ją na podstawie „teczek”, i to stanowi pewien problem, bo archiwa b. SB są, jak wiadomo, zdekompletowane. Ale coś w nich jednak można znaleźć, choć wymaga to niezwykle żmudnych poszukiwań. Niektóre z dokonanych w ten sposób odkryć są, wedle autora, pewne, na podstawie innych zaś można postawić jedynie „słabe hipotezy”.
Cena przetrwania? składa się z kilku części: analizy roli i miejsca „Tygodnika” (posługując się tym tytułem, Autor ma na myśli całą „krakowską część ruchu Znak”, tj. również wydawnictwo i miesięcznik oraz tutejszy Klub Inteligencji Katolickiej) w PRL; dalej: rozdziałów przedstawiających ewidentnych, zdaniem Graczyka, tajnych wpółpracowników SB oraz tych, którzy potrafili się jej przeciwstawić albo wymknąć; i – dla wielu czytelników najbardziej kontrowersyjnej – części zatytułowanej Przypadki osobne. „Osobne” to znaczy z różnych powodów niedające się jednoznacznie zakwalifikować do jednej z dwóch przytoczonych wcześniej kategorii. „Współpracowali” – powiada Graczyk w wywiadzie ogłoszonym w „Rzeczpospolitej”. I dodaje: „Ale to nie byli agenci w rodzaju Maleszki czy ks. Czajkowskiego”.
Roman Graczyk, pomimo stawianych mu publicznie zarzutów (np. Marcin Król: „Jest to książka dla mnie oburzająca i paskudna, choć podłość w niej zawarta mieści się nieźle w polskiej tradycji”), spełnia, moim zdaniem, kryteria sformułowane niegdyś przez kard. Ratzingera: nie osądza (wręcz przeciwnie: często można tu znaleźć nutkę sympatii; zawsze też, jak sądzę, usiłuje zrozumieć rzeczywistość), szuka prawdy (choć czasem − przynajmniej w moim odczuciu − zbyt pochopnie wyciąga wnioski) i nie odcina się od tradycji „Tygodnika”. Chce jedynie „pokazać skazy na pomniku «TP»”, a nie go obalać.
Do „przypadków osobnych” jeszcze wrócę – chciałbym w tym miejscu jedynie wyrazić zdziwienie, że wielu komentatorów (zarówno tych, którzy Graczyka posądząją o jak najgorsze intencje, jak i tych, którzy widzą w nim „rycerza w służbie prawdy”) skupia się na owych czterech rozdziałach, bagatelizując zarówno to, co Autor pisze o bezspornych TW (są wśród nich również pracownicy „TP” – ale nie jego redaktorzy!), jak i wspaniałą historię oporu wielu osób wobec nacisków SB. Jest mi z tego powodu niezmiernie przykro, bo wychodzi tu na jaw, niestety, elitaryzm środowiska[2], do którego sam należę. Nie pojmuję, dlaczego nikt nie próbuje zrozumieć powodów, dla których na współpracę zdecydowała się adiustatorka czy goniec… A szkoda. Być może historia potoczyłaby się inaczej, gdyby na przykład dawni redaktorzy „TP” nieco bardziej doceniali ową samotną i mocno sfrustrowaną panią (wiem, o czym mówię, bo ją znałem i kilka razy rozmawialiśmy o stosunkach panujących w redakcji). „Nie było się kogo poradzić – mówi z kolei Graczykowi ówczesny pracownik działu technicznego SIW Znak Edward Leśniak (który sam zwerbować się nie dał) – więc jeśli dziś miałbym do kogoś żal, to do kierownictwa firmy, że nam nie dawało żadnych wskazówek, jak się w takich sytuacjach zachować”. Nie wiem, kiedy ukazał się po raz pierwszy (rzecz jasna, w podziemiu) poradnik: Obywatel a Służba Bezpieczeństwa, ale Leśniaka zaczęto nagabywać w roku 1977 – wtedy istniał już KOR i ukazywał się „Biuletyn Informacyjny” zawierający tego rodzaju wskazówki. Zapewne docierał on do rąk redaktorów z Wiślnej… Natomiast kontakty SB z „Tygodnikowym” gońcem (TW „Alex”) zaczęły się dopiero w roku 1983, a wtedy procedury dotyczące zachowania się w czasie przesłuchania były już w pewnych kręgach powszechnie znane. Wygląda jednak na to, że nie mieli o nich pojęcia szeregowi pracownicy „Tygodnika”. Trudno to zrozumieć…
Ogromne kontrowersje wśród polemistów Romana Graczyka wzbudziła jego teza, że środowisko „TP”, które „nigdy nie dało się sprowadzić do roli pasa transmisyjnego Partii do społeczeństwa”, miało jednak swój „udział w systemie” PRL (Autor, co trzeba podkreślić, bardzo te swoje konkluzje niuansuje, waży słowa, pokazuje kontekst; w tym wypadku na przykład, pisze że był to udział „specyficzny i powściągliwy”). No cóż, doskonale rozumiem ludzi, wychowanych w cieniu „Tygodnikowej” legendy, dla których takie stwierdzenie jest szokiem. Ale popatrzmy na to bez emocji: w latach 1957-1976 środowisko Znaku miało swoje przedstawicielstwo w Sejmie; Jerzy Zawieyski, był nawet członkiem Rady Państwa; Znak wchodził w skład Frontu Jedności Narodu – i na jego posiedzeniach przemawiał (czasem zresztą bardzo krytycznie) Jerzy Turowicz; na łamach pisma przez wiele lat drukowano wstępniaki z okazji święta 22 lipca. Owszem, taka była „cena przetrwania”, a może nawet cena politycznego realizmu (i wiary w możliwość jakiegokolwiek pozytywnego wpływu na rzeczywistość), ale Graczyk to właśnie mówi. I robi to dosyć powściągliwie, w przeciwieństwie do niektórych publicystów, którzy nie widzą dziś moralnej różnicy pomiędzy Jerzym Turowiczem a przywódcą PAX-u Bolesławem Piaseckim. Różnica była kolosalna. I dostrzegał ją wówczas zarówno prymas Wyszyński, jak i czytelnicy, czekający aż zwolni się dla nich miejsce na liście prenumeratorów „TP”. Nie bardzo podoba mi się natomiast użyte w Cenie przetrwania? określenie: „flirt z władzą”. To, moim zdaniem, przesada: należałoby raczej mówić: daleko (może czasem za daleko) idący kompromis.
Jako wieloletni redaktor „Znaku” mam również pewien problem (coś w rodzaju moralnego kaca) z wymuszoną przez środowisko rezygnacją Bohdana Cywińskiego z funkcji redaktora naczelnego miesięcznika po tym, jak w 1977 roku wziął udział w głodówce w obronie uwięzionych robotników z Radomia i Ursusa. Kierownictwo SIW Znak przestraszyło się wówczas konsekwencji jego gestu – i Cywiński naczelnym być przestał.
Co do rzymskiej „opinii” (memoriału przekazanego Stolicy Apostolskiej ponad głową kard. Wyszyńskiego; postulowano w nim nawiązanie bezpośrednich stosunków dyplomatycznych z PRL) to − znając autorytatywny styl Prymasa – jakoś autorów tego dokumentu rozumiem, niemniej nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że był on na rękę władzom komunistycznym (z czego chyba nie do końca zdawano sobie wówczas, w 1963 roku, sprawę). 
I ostatni mój kłopot: problem niepamięci. Środowisko „TP”, budując własną legendę, kompletnie zapomniało na przykład o „Tygodniku Warszawskim” (pismo katolickie zamknięte w 1948 roku, trzej jego redaktorzy zostali skazani na dożywocie, 13 innych otrzymało wysokie wyroki: od 6 do 15 lat; redaktora naczelnego ks. Zygmunta Kaczyńskiego zamordowano w więzieniu na Rakowieckiej). Przez ponad 25 lat pracy chyba nigdy, także podczas mszy w intencji zmarłych redaktorów i przyjaciół, nie usłyszałem poświęconego im wspomnienia…
Przejdźmy teraz do czterech „przypadków osobnych”. To właśnie w poświęconych im rozdziałach natknąłem się na wspomniane wcześniej zbyt pochopne, moim zdaniem, wyciąganie wniosków. Autor pisze tu o „współpracy”, choć w żadnym z tych przypadków nie ma pisemnych zobowiązań. Wiem, że ich podpisanienie było do faktycznej współpracy konieczne, ale ich istnienie bezspornie ten fakt by poświadczało. Skoro zaś takich dokumentów nie ma, czy można mieć w takim wypadku absolutną pewność?  
Pewne jest w tych czterech przypadkach jedno: wszyscy czworo (Halina Bortnowska, Mieczysław Pszon, Marek Skwarnicki i Stefan Wilkanowicz) rozmawiali z funkcjonariuszami SB − w kawiarniach. I temu, zdaje się, nikt nie zaprzecza. Pytanie, dlaczego rozmawiali (sama kawiarnia wcale nie musi też być okolicznością obciążającą, bo było to jednak miejsce publiczne). Moim zdaniem – i jest to moja „słaba hipoteza”, ale mam do niej prawo takie samo jak Roman Graczyk do swoich hipotez – mogła to być z ich strony gra ze Służbą Bezpieczeństwa. Gra o coś.
Zdecydowanie najlżejszy jest przypadek Haliny Bortnowskiej, która nawet nie figuruje w esbeckiej ewidencji jako TW, lecz jedynie „kontakt operacyjny” (KO). W roku 1980 (w papierach SB widnieje data 1981) definitywnie odmówiła udziału w spotkaniach z funkcjonariuszem SB; po 13 grudnia 1981 wzięła udział w strajku w Nowej Hucie i po jego pacyfikacji została internowana. Zapytana o swoje kontakty z SB odpowiada, że prowadziła rozmowy w sprawach paszportowych (obywatele PRL musieli przy każdym wyjeździe ubiegać się o paszport). Zgodziła się jedynie mówić, gdzie i po co jedzie, a po powrocie – zdawać relacje z tego, co robiła.
Dobrze, że Halina Bortnowska nie odmówiła publikacji wywiadu, jaki przeprowadził z nią Roman Graczyk. Ta rozmowa robi duże wrażenie. Pamiętam oświadczenie Bortnowskiej sprzed kilku lat, kiedy po raz pierwszy padły oskarżenia pod jej adresem: „Nie mam na sumieniu donosów na nikogo”. I w innym miejscu: „Stwierdzam to z całą mocą, żeby każdy mógł wybrać, czy zechce wierzyć mnie, czy (…) esbeckim notatkom”. Powiem tak: przeczytałem książkę Romana Graczyka, który cytuje owe notatki – i po tej lekturze Bortnowskiej wierzę.
Kolejny przypadek dotyczy nieżyjącego już Mieczysława Pszona, byłego więźnia politycznego, skazanego na karę śmierci. Informacja o jego domniemanej współpracy z SB nie jest dla mnie czymś nowym. Znalazłem ją już w książce Cecylii Kuty „Działacze” i „Pismaki”[3]. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego bohater antykomunistycznego podziemia, a potem współtwórca pojednania polsko-niemieckiego, zdecydował się na współpracę z SB (jeśli to rzeczywiście była współpraca). Jego nieżyjący już syn Jerzy podejrzewał, że ojciec chciał go uchronić przed więzieniem z powodu pobicia pracownika konsulatu ZSRR. Być może spotkania Pszona z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa były też ceną za to, że do Polski i do „Tygodnika” mogli przyjeżdżać Niemcy, że można było nawiązywać osobiste relacje. Ale jest jeszcze jeden trop, najbardziej oczywisty: Pszon był oddelegowany przez Turowicza do kontaktów z SB. Czy na pewno zatem był TW? Czy wiedział o tym, że jest zarejestrowany?
Znałem go i szanowałem. Chcę wierzyć (i tu stawiam kolejną „słabą hipotezę”), że był graczem próbującym wpłynąć na rzeczywistość poprzez rozmowy z przedstawicielem realnej władzy.
Jest jeszcze Marek Skwarnicki, poeta, korespondent z podróży papieskich, pozostający w bliskich stosunkach z Janem Pawłem II. Miał odbyć ponad sto rozmów z SB. Dziś twierdzi, że były to wyłącznierozmowy paszportowe. To możliwe, bo rzeczywiście jeździł dużo i chyba kilkadziesiąt razy przekraczał granicę PRL. Wiadomo też, że „odmówił współpracy na odcinku watykańskim”, co niektórzy interpretują w ten sposób, że „na innych odcinkach” współpracował – ale to tylko domysł. Równie dobrze mogło być tak, że chciano go wykorzystać do inwigilacji Papieża – a on się na to nie zgodził. Oto kolejna „słaba hipoteza”, którą osłabia jednak znaleziona w pracy Kuty informacja, że TW „Seneka” (pseudonim Skwarnickiego, jak twierdzi Graczyk) „odegrał ważną rolę w inwigilacji środowiska «TP» i Znaku”.
Marek Skwarnicki nie wyraził zgody na publikację swojej rozmowy z Romanem Graczykiem. Szkoda.
I wreszcie Stefan Wilkanowicz, którego współpracę z SB uważam – po latach znajomości – za nieprawdopodobną. Myślę raczej, że Wilkanowicz, którego bezgraniczna wiara w możliwość naprawy świata (poprzez sympozja, artykuły, rozmowy…) jest powszechnie znana, zgodził się spotykać z SB, żeby rozmiękczać, przekonywać, mieć wpływ. Zresztą i on był do tych rozmów – jak twierdzi – upoważniony przez Turowicza. Ale i w tym przypadku istnieje pewien problem: jest bowiem u Cecylii Kuty fragment sugerujący, że TW „Trybun” (według Graczyka to Stefan Wilkanowicz) to „kolejna cenna jednostka zaangażowana w rozpracowanie środowiska”.
Nie do końca wiem, co o tym wszystkim myśleć. Podejmuję pytaniaAndrzeja Grajewskiego, doświadczonego badacza archiwów IPN: Czy określenie kogoś przez SB mianem TW lub KO taką współpracę rzeczywiście oznaczało? Czy każde spotkanie z funkcjonariuszem SB można zakwalifikować jako jakąś formę współpracy?
Stara prawnicza zasada powiada, że wątpliwości trzeba rozstrzygać na korzyść podejrzanego. Tego chciałbym się trzymać. Bo czyż domniemanie prawdy zawartej w „teczkach” może być ważniejsze od domniemania niewinności człowieka?


[1] R. Graczyk, Cena przetrwania? SB a „Tygodnik Powszechny”, Warszawa 2011.
[2] Szczególnie wyraźnie dał on o sobie znać w felietonie Marcina Króla, opublikowanym we „Wprost”. Czytam tam m.in.: „W całej książce nie ma ani jednego niewątpliwego dowodu na współpracę wybitnych ludzi z «Tygodnika», chociaż są na współpracę sekretarki Stanisława Stommy czy tego rodzaju osób” (podkreśl. moje – JP). Tymczasem Helena Żulińska, sekretarka Stommy, dwukrotnie odmówiła współpracy z SB (za drugim razem coś wprawdzie podpisała, ale zaraz potem wszystko pisemnie odwołała, i zapłaciła za to wysoką cenę).
[3] Zob. C. Kuta, „Działacze” i „Pismaki”. Aparat bezpieczeństwa wobec katolików świeckich w Krakowie w latach 1957-1989, Kraków 2009.

   

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości